Spitsbergen, Hornsund – Polska Stacja Polarna

12 – 13 czerwca 2006
Po prawie czterech dobach kiszenia się w kajucie wreszcie osiągamy cel podróży. Jest 4 nad ranem 12 czerwca 2006 r., przed nami fiord Hornsund i Zatoka Białych Niedźwiedzi.

Wychodzę na pokład. Podmuchy lodowatego wiatru są tak silne, że muszę mocno trzymać się barierki. Arktyka robi wrażenie – nagie skały, wzburzone morze, kłębiące się na niebie złowieszcze chmury, jedynie w oddali porozrywane bladymi przebłyskami słońca. Pomimo surowego klimatu wszędzie jest mnóstwo ptaków. Latają całymi stadami i co jakiś czas przysiadają na kołyszących się falach. Wystarczy jeden rzut okiem i już wiem, że mi się podoba.
Ze względu na dużą ilość szkierów (wypłycania z ostrymi skałami), statek cumuje na środku fiordu. Po jakimś czasie przypływa po nas pontonem dwóch sympatycznych polarników, którzy na stacji przebywają już od roku. Dostajemy kolorowe uniformy zabezpieczające przed wyziębieniem i utonięciem, na wypadek gdyby wpadło się do lodowatej wody, zaś nasze bagaże błyskawicznie lądują w pontonie. Przyznaję, że robi mi się słabo, kiedy obserwuję, jak mój plecak z całym sprzętem foto jest spuszczany na cienkiej lince zakończonej malutkim haczykiem. Jeden nieuważny ruch i całość może zniknąć w morskich czeluściach. Po krótkiej przeprawie dopływamy na miejsce.

Polska Stacja Polarna usytuowana jest ok. 500 m od morza na niewielkim wzniesieniu, na tle wysokich szczytów górskich. W środku robi bardzo pozytywne wrażenie – jest czysto, schludnie i co najważniejsze ciepło. Podzielona jest na kilka części – po lewej i prawej stronie znajdują się pokoje dla zimowników oraz letnich grup badawczych, laboratoria, pokój z komputerami z dostępem do Internetu (jest także WiFi), świetlica z telewizorem, jadalnia, duża kuchnia z pełnym wyposażeniem, toalety oraz łazienka z prysznicem i pralką. W głębi mieszczą się magazyny z jedzeniem i różnymi przydatnymi rzeczami. Wszystkie pomieszczenia i urządzenia są ogólnie dostępne, pomagają przetrwać ciężkie chwile, zwłaszcza tym, którzy przebywają tu cały rok, czyli grupie naukowców. Na zewnątrz znajdują się jeszcze dodatkowe budynki: agregatownia z pracującymi na okrągło silnikami zapewniającymi stałą dostawę prądu, tzw. Banachówka – pomieszczenie ze sprzętem pływającym (dwa olbrzymie PTS-y, pontony, silniki i wszystkie niezbędne akcesoria) oraz psie budy z czterema uroczymi psami (czyżby miejscowe husky?), których głównym zadaniem jest ostrzeganie ludzi przed zbliżającymi się niedźwiedziami. Dokoła stacji porozstawiane są różne dziwne urządzenia pomiarowe, m.in. do obserwacji warunków atmosferycznych. Stacja zaopatrywana jest w wodę bezpośrednio z pobliskiej sadzawki, którą, ku mojemu zaniepokojeniu, polubiły także miejscowe gąski.

Zostajemy zapoznani z całą załogą, do której należą naukowcy prowadzący badania w zakresie meteorologii, sejsmologii, magnetyzmu ziemskiego, jonosfery, glacjologii, elektryczności atmosfery i badań środowiskowych oraz grupa techniczna pracująca przy modernizacji stacji. Dodatkowo na jakiś czas przyjechała tu para biologów, aby prowadzić badania nad miejscowymi ptaszkami – alczykami. Podczas śniadania szybko znajdujemy z nimi wspólny język. Ptaszniki, jak wszyscy ich nazywają, uprzedzają nas byśmy nie byli zdziwieni, jak zobaczymy czarno-białe alczyki pomalowane w „barwy wojenne”. Na potrzeby badań chwytają te Bogu ducha winne stworzenia i malują je czerwoną farbą. Kiedy okazujemy pewne zaniepokojenie, Kasia – biolog zapewnia nas, że nic złego im się nie dzieje. Ponoć wszystkie są zdrowe i szczęśliwe pomimo zmiany koloru upierzenia.

Pierwsze chwile upływają głównie na miłej pogawędce. Szybko jednak żądni wrażeń wyruszamy w teren. Przed wyjściem zgodnie z obowiązującym zwyczajem, z uwagi na szwędające się czasami po okolicy białe niedźwiedzie, zaopatrujemy się w broń. Mateusz wypożycza rakietnicę oraz kolta rodem z filmu „Brudny Harry” – amerykański Magnum 44.
Białe niedźwiedzie są pod całkowitą ochroną i z zasady nie atakują ludzi. W razie spotkania po drodze białego sierściucha, należy zachować spokój i nie uciekać. Jeśli trafi się na wyjątkowo ciekawski egzemplarz, to w pierwszej kolejności trzeba oddać strzały ostrzegawcze z rakietnicy, dopiero kiedy to nie pomaga, w ostateczności należy użyć broni. Opuszczamy stację z nadzieją, że nie przydadzą się nam te zabawki.

Pogoda nas nie rozpieszcza, pomimo to fotografujemy okolicę, a także wszędobylskie renifery. Na pobliskich skałach odnajdujemy olbrzymie kolonie małych, uroczych alczyków. Czerwonoskórych ptaszorów, o których wspominała Kasia, jakoś nie widać. Południowe światło, a właściwie jego brak, nie daje wielkich nadziei na udane zdjęcia.
Po obiedzie wyruszamy w przeciwną stronę niż rano – na wschód, pod lodowiec Hans. Kiedy patrzyłem na niego, miałem wrażenie, że jest na wyciągnięcie ręki. Okazuje się, że to tylko złudzenie, a do celu jest kilka dobrych kilometrów. Więc brniemy cierpliwie, bo przecież nie na co dzień można zobaczyć lodowiec z bliska. Na miejscu okazuje się, że jest całkiem, całkiem – dość spory, w jednych miejscach niebieski, w innych zupełnie biały. Podobno jego barwa zależy od ilości zamarzniętej w nim wody, te białe fragmenty świadczą o większej liczbie pęcherzyków powietrza. Podchodzę pod samo czoło lodowca. Co jakiś czas wzdrygam się, słysząc głośne tąpnięcia przypominające odgłosy nadciągającej burzy. Te dźwięki to tzw. cielenie się lodowca (co jakiś czas odłamuje się od niego mniejszy lub większy kawałek i z hukiem wpada do wody). Nie czuję się w tym miejscu zbyt pewnie, dlatego robię kilka zdjęć i szybko wycofuję się na bezpieczną odległość. Pogoda nadal jest nijaka. Wokół szaro, buro i co jakiś czas zacina śnieg. Ponieważ przed nami jeszcze wiele dni, podczas których będziemy mogli poznać okolicę, postanawiamy wrócić do stacji. Pierwsze godziny na lądzie robią swoje. Zmęczony padam na łóżko i zasypiam snem sprawiedliwego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *