Spitsbergen – Palffyodden i zatoka Gashamna

20 czerwca 2006
Dwa dni później niespodziewanie późnym popołudniem pogoda poprawia się. Wiatr ustaje i lekko przebłyskuje słońce. Wypływamy z fiordu na otwarte Morze Grenlandzkie i kierujemy się w stronę południowej części Svalbardu do Palffyodden. Tym razem płyniemy w czwórkę razem z kolegą polarnikiem, góralem Witkiem.

Długo krążymy pomiędzy niebezpiecznymi szkierami, aż w końcu dobijamy do brzegu, tuż koło traperskiego husa. Na pierwszy rzut oka chatka wydaje się niepozorna i mało atrakcyjna, przy bliższym poznaniu jednak wyraźnie zyskuje. Oczami wyobraźni widzę trapera siedzącego na drewnianej ławce, czyszczącego broń i oprawiającego foki lub upolowanego niedźwiedzia. Tak jak wszystkie husy na Spitsbergenie, ma specjalne zabezpieczenia przed niedźwiedziami – wielkie belki służące do blokowania drzwi i okiennice zasunięte dwoma dużymi zasuwami. Ponoć białe misie z chęcią zajadają się zawartością puszek pozostawionych w husie. Brutalnie nadgryzają metalową puszkę, a potem wysysają smakowite mięso. Niestety, misie nie należą do zbytnio wychowanych i przy okazji konsumpcji demolują co się da, stąd te zabezpieczenia przy drzwiach i oknach husa. Białe futrzaki są jednak nie w ciemię bite. Potrafią obejść wszelkie belki i zasuwy, wpychając się do środka od góry, przez dach.
Podłoga w przedsionku husa jest cała oblodzona i trzeba stąpać ostrożnie, aby się nie przewrócić. W obszernych pomieszczeniach wyraźnie czuć ducha minionych czasów – stare, żeliwne piece, rozklekotany stół, zbite z desek piętrowe łóżka, drewniane klapki, a pod sufitem bujające się zardzewiałe lampy naftowe. Wyruszamy w drogę. Zataczamy coraz większe kręgi wokół chatki. Okolica trochę nas rozczarowuje. Liczyliśmy na zieloną, ciągnącą się aż po horyzont tundrę, liczne stada gęsi i innego ptactwa, a tym czasem zastaliśmy mało gościnną, kamienistą równinę. Atrakcją są tylko biegające renifery oraz porzucone przez nich poroża, w takiej ilości nie spotykane w innych miejscach na Spitsbergenie.

Płyniemy dalej do zatoki Gashamna, dawnej osady wielorybniczej. Po wiosce założonej w XVII w. przez angielskich i holenderskich łowców wielorybów pozostały jedynie podmurówki domów, porozrzucane wokół deski i wielgaśne kości wielorybów. Szkielety powoli zapadają się w tundrze. Porasta je mech i pojedyncze kępki kwiatów. Czas działa na korzyść przyrody. Zabliźnia rany zadane jej przez człowieka. Białe szkielety są świadectwem krwawych czasów, które na szczęście odpłynęły w niepamięć. Opamiętanie przyszło jednak zbyt późno i obecnie, mimo upływu wielu lat, nie ma już w wodach fiordu wielorybów, zaś morsy są wyjątkową rzadkością. Te malownicze, rozległe tereny pozostają uśpione, na wpół martwe.

Potem kierujemy się do starego rosyjskiego husa Konstantinovki pamiętającego czasy szwedzko-rosyjskiej ekspedycji naukowej z lat 1899/1902. Jego dni są już wyraźnie policzone, a to za sprawą wszędobylskich niedźwiedzi, które naruszyły dach i osłabiły całą konstrukcję budynku. Wewnątrz chatki stoi stary, zabytkowy piec, po kątach walają się zniszczone meble przysypane deskami, a wiatr hula w szparach i wybitych oknach. Obok husa natrafić można na resztki sprzętów i podmurówki przykryte warstwą zeszłorocznego śniegu. Całość raczej przygnębia i skłania do dalszej wędrówki.

Po kilku godzinach pogoda tradycyjnie już pogarsza się. Mimo to postanawiamy odwiedzić pobliskie „kamienne miasto” – olbrzymie głazy wielkości małych domów, które pewnego dnia, wieki temu spadły z gór wyrastających obok na wysokość kilkuset metrów. Miejsce jest tajemnicze, niepowtarzalne, wręcz unikalne, dlatego żałuję, że nie ma dobrego światła, które podkreśliłoby jego walory.
Kilka godzin ciągłego marszu robi swoje. Ze zmęczenia potykam się na kamieniach i o mały włos nie rozbijam sprzętu na skałach. A jednak marzy mi się, żeby jeszcze kiedyś tu wrócić.

W drodze powrotnej płynąc w pontonie wesoło podskakującym na wodzie, z podziwem przyglądamy się szybującym w przestworzach fulmarom. Kiedy rok wcześniej obserwowałem je w Szkocji, wydawało mi się, że są bardzo podobne do mew. Dopiero teraz dostrzegam z jaką gracją fruną tuż nad powierzchnią morza, czubkami skrzydeł muskając taflę wody. Delikatnie unoszą się w górze, umiejętnie wykorzystując strumienie powietrza. Z szeroko rozpostartymi skrzydłami przypominają ogromne, szaro-białe szybowce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *