Spitsbergen, przygotowania do wyprawy

Spitsbergen, “kraj ostrych gór”, jak nazwał go jego odkrywca Willem Barents, odległa polarna kraina majacząca gdzieś na krańcach mapy świata, dzikie tereny przez większą część roku skute grubą warstwą lodu.

Już podczas pierwszej wyprawy do Norwegii z zaciekawieniem spoglądałem daleko na północ i myślami błądziłem po rozległych obszarach archipelagu Svalbard, miejscu, w którym czas się zatrzymał tysiące lat temu, jeszcze w epoce lodowcowej. Zamarła ziemia, a wraz z nią miejscowa flora i fauna. Tu od wieków nic się nie zmieniło – ptaki wiją gniazda w rozpadliskach skalnych, renifery dostojnie przechadzają się po górskich stokach, lisy polarne chowają się między głazami, a białe niedźwiedzie polują na foki. I świeci słońce. Czasem nawet przez całą dobę. Zimą zaś na niebie pojawia się zorza – fantastyczna feeria jaskrawych i pastelowych barw.

3 czerwca 2006
Pomysł zorganizowania wyprawy pojawił się w listopadzie 2004 r. na internetowej grupie dyskusyjnej www.fotografia-przyrodnicza.art.pl
Mateusz pół żartem pół serio zaproponował miejsce jednego z kolejnych plenerów na Spitsbergenie. Oczywiście natychmiast zgłosiłem się na ochotnika.

Z uwagi na wysokie koszty oraz dość dużą oryginalność wyprawy postanowiliśmy poszukać sponsorów. Okazało się, że nie jest to łatwe zadanie. Skład wyprawy się zmieniał, a czas szybko mijał. Ostatecznie termin wyjazdu ustaliliśmy na początek czerwca 2006 r. Mieliśmy wyruszyć we trzech: Mateusz Moskalik, Tomek Kasiak i ja.

Patronem wyprawy został Związek Polskich Fotografów Przyrody, zaś głównymi sponsorami firma International Papier (wsparcie finansowe) oraz firma Graff, producent doskonałych ubrań outdoorowych.

Trasę w pierwszą stronę ustaliliśmy następująco: najpierw jedziemy samochodem z Warszawy do Gdańska, następnie promem do Nynashamn w Szwecji i przez całą Skandynawię do Tromso w Norwegii, stamtąd zaś statkiem transportowym Norbjorn bezpośrednio do Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie.

W końcu nastał upragniony dzień. Spakowanie całego majdanu do mojej Toyoty Rav 4 okazuje się dość problematyczne. Przed samochodem piętrzy się kilka kartonów jedzenia – wojskowy chleb i koncentraty, kilkadziesiąt puszek, setki słodyczy, komplety grubych ubrań, namiot, grube śpiwory oraz najważniejszy ekwipunek – kilkadziesiąt kilogramów sprzętu foto. Po wywaleniu półki i tylnego siedzenia cudem udaje się to wszystko upakować. Co prawda w tylnym lusterku ledwo widać Mateusza (a do małych i drobnych to on raczej nie należy), mimo to stwierdzamy, że jest OK i rzucamy hasło: „Ruszamy!”

Trasa przebiega bezproblemowo. Na czas dojeżdżamy na prom (Polferries) i wypływamy na morze 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *