Spitsbergen – przylądek Wilczek i lodowiec Hansa

21 – 25 czerwca 2006
Następnego dnia budzi mnie głośny dźwięk dzwonka i krzyk: – Obiaaad! Zawsze, kiedy zbliża się pora posiłku, obowiązkiem wachmistrza jest obejście całej stacji i donośnym krzykiem oraz dźwiękiem wielkiego kapitańskiego dzwonka zawiadomienie wszystkich o zbliżającej się uczcie. Każdy wierzy w swoje zdolności kulinarne i pragnie się nimi podzielić z innymi. Aby zapewnić sobie jak największą frekwencję, jak najgłośniej dzwoni dzwonkiem i raz po raz wykrzykuje, że można już przyjść do jadalni.
Wyglądam przez okno. Pogoda jak marzenie! Pospiesznie pałaszujemy więc obiad i wraz z Mateuszem wychodzimy na zewnątrz, w celu zaliczenia standardowych już punktów programu – wydrzyków, reniferów oraz okolicznego zielska. Tym razem szczęście wyjątkowo nam dopisuje, ponieważ trafiamy na płatkonogi i kaczki edredony. Zaraz jednak humor mi siada – dzikie toto, ucieka jak cholera, a ja nie mam ochoty i cierpliwości, aby się za tym uganiać. Kilka niezbyt udanych kadrów i odpuszczam, wracamy.

Na stacji wielkie poruszenie. Przybiega do nas jeden z polarników, Adam, i pyta:
– Widzieliście? Był niedźwiedź, tuż koło stacji!
Szybko wyciągam z plecaka 5D z czterysetką, ISO w górę. Nie będę przecież ganiał za uszatym z trójnogiem. Na wszelki wypadek od razu ładujemy rakietnicę oraz ostrą amunicję, a potem prędko biegniemy w teren. Wspinam się na pobliską górkę. Nerwowo rozglądam się wokoło. Nie chciałbym niespodziewanie znaleźć się oko w oko z białym przyjacielem. Niestety, z góry nic nie widać. Kolejne wzgórze i to samo – pusto. Szybkim krokiem udajemy się na przylądek Wilczka, patrolując po drodze wybrzeże. To właśnie tędy wiedzie przeważnie trasa białych niedźwiedzi. Skubańce włażą do lodowatej wody i płyną na drugą stronę fiordu w poszukiwaniu swojego przysmaku – mniej lub bardziej spasionych foczek. Lato w Arktyce nie jest najprzyjemniejszą porą roku dla niedźwiedzi. Bez pokrywy lodowej praktycznie nie są w stanie schwytać szybkiej foki i na większą ucztę muszą poczekać do jesieni. Głodne i smutne kręcą się samotnie po tundrze lub zaszywają się w swoich kryjówkach. Wchodzimy na wzniesienie na samym przylądku, skąd roztacza się doskonały widok na całą okolicę (kiedyś stała tutaj wieża obserwacyjna wielorybników, z której upatrywali swoje przyszłe zdobycze). Po misiu ani śladu. Może tym razem nie miał ochoty na morską kąpiel i wrócił w to miejsce, skąd przyszedł. Trudno, chyba nie będzie nam dane zobaczyć na własne oczy uszatego zwierza. Tomek nawet żartuje, że niedźwiedzie to taka arktyczna, marketingowa ściema.

Pod wieczór, wciąż żądny wrażeń, wyruszam samotnie w teren. Chcę wykorzystać ostatnie chwile ciepłego światła. Nadchodzi front, zrywa się wiatr, a złowieszcze chmury bardzo powoli, acz metodycznie odbierają błękit niebu. Wiatr świszczy w lufie dubeltówki przerzuconej przez ramię. Szybkim krokiem maszeruję w stronę tundry rozciągającej się po zachodniej stronie stacji. Zielone połacie zielska przypominają trochę nasz rodzimy mech. Porastają to miejsce aż po horyzont, gdzie ograniczają je dopiero wysokie wzgórza. Wszystko jest wilgotne i bardzo miękkie, przez co mój statyw niepokojąco buja się na boki. Ustawiam się bokiem do słońca, a moja dwudziestka czwórka z Velvią na pokładzie obejmuje spory obszar tej zielonej krainy z górami w tle. Na chwilę przysiadam na pobliskiej skale – wspaniała kraina. Już dawno żaden krajobraz nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak ten tutaj, dziki, pierwotny, nie tknięty ludzką ręką.

Kolejne dni spędzamy w bazie. Pogoda jest dołująca – porywisty wiatr, maksymalne zachmurzenie i przelotne deszcze. Tracę poczucie czasu, śpię po kilkanaście godzin dziennie, a stacja staje się dla mnie w pewnym sensie więzieniem. Niby mam tu czego dusza zapragnie – ciepły pokój, dobre żarcie, telewizję, internet, a mimo to wpadam w pewien stan odrętwienia i wszystko staje mi się obojętne. Zaczyna mi brakować zieleni i drzew oraz wschodów i zachodów słońca. Może zabrzmi to dość dziwnie w ustach zapalonego ekologa, ale brakuje mi też samochodu, który daje mi swego rodzaju wolność, kiedy mogę usiąść za kierownicą i pognać przed siebie w nieznane. Dla większości osób taki wakacyjny wyjazd zapewne nie byłby atrakcyjny. Cóż przyjemnego w tym, aby skazywać się na pogodę przypominającą nasz polski listopad? Ja jednak jak zahibernowany uparcie trwam w tej dziwnej rzeczywistości w nadziei, że los się odmieni i za jakiś czas znowu wyjdzie słońce.

Budzę się o 11.00., to znaczy o 23.00. To już trzeci dzień koczowania w bazie. Niespodziewanie wiatr ustaje. Cała okolica tonie w szarej, gęstej mgle, która nagle staje się dla mnie impulsem, Hornsund aby jak najszybciej wyrwać się z tej cholernej stacji i choć przez chwilę pokręcić się między skałami.
Szybko zakładam termoaktywną bieliznę, polar setkę, spodnie i kurtkę przeciwdeszczową. Zabieram też arktyczny niezbędnik, czyli pas z rakietnicą, dubeltówkę, komplet naboi oraz radio – ukaefkę. Na stacji impreza – imieniny jednego z polarników. Wypijam setkę za jego zdrowie i ruszam w drogę, w kierunku lodowca Hansa.

Tuż przed budynkiem stacji urzęduje rozgadane stadko bernikli. Jak lis skradam się powoli ze swoją czterysetką. Ptaki są jednak wyjątkowo płochliwe, zaczynają głośno gęgać i w popłochu przed dwunożnym intruzem zrywają się do lotu. Po raz kolejny zaczynam zastanawiać się nad swoim zachowaniem. Mam wyrzuty sumienia, że niepokoję je tylko po to, aby zrobić im zdjęcie. Rozglądam się za jakimś krajobrazem. W wodach fiordu pływają odłamki lodu, niektóre są nawet dość spore. Na jednej z takich niebieskich, lodowych górek przysiadły mewy. Trochę dalej, na brzegu lądu powstało niewielkie jezioro z pośniegowej wody, z którego bystrym strumieniem wypływa potok meandrujący w stronę zatoki. Tuż obok przysiadło stado edredonów. Podchodzę do nich i znów czarno-białe kaczory uciekają w popłochu.

Idę dalej. Przede mną duża morena pozostawiona przez cofający się lodowiec. Krajobraz jak na Księżycu. Nieregularne hałdy żwiru, góry kamieni i ani jednej oznaki życia. Lodowiec jak zwykle robi na mnie wrażenie. Jego potężne, niebieskie cielsko wyraźnie odcina się na tle szaroburego otoczenia, a dudniącą w uszach ciszę, co jakiś czas, niczym grzmoty pioruna, przerywają trzaski pękającego lodu. Jest strasznie i ponuro, a gęsta mgła zasłania nawet pasmo gór przylegające do ściany lodowca. Tylko dwie samotne mewy siedzące na pobliskim kamieniu są świadectwem tego, że kraina ta ma swoich stałych mieszkańców. Powoli mgła zaczyna się skraplać, a chwilę później przechodzi w regularny deszcz. Czas wracać do bazy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *