Spitsbergen, Ralstranda oraz Przylądek Wilczek

14 czerwca 2006
Następnego dnia pełne zaskoczenie – świeci słońce i niebo niemal w całości jest bezchmurne!
Moje zdziwienie wynika z faktu, że kiedy wcześniej studiowałem prognozy pogody i warunki meteo z Hornsundu z ostatnich kilku miesięcy, to wynikało z nich niezbicie, że bezchmurna pogoda w tym miejscu jest ewenementem, zaś do standardu należy zachmurzenie 8/8.
Jak miło jest popatrzeć po prawie tygodniu niepogody na słońce i błękitne niebo.

Pospiesznie wcinamy śniadanie i zaraz potem wyruszamy w teren. Obiektem naszych zainteresowań po raz kolejny stają się alczyki. Wchodzę wysoko na górę. Dokoła mnie siedzi mnóstwo małych, przesympatycznych ptaszków. Nerwowo kręcą długimi szyjkami, rozglądają się na boki i co jakiś czas z zaciekawieniem unoszą w górę łebki, wesoło szczebiocząc. Z tą swoją wesołością i nadmierną ruchliwością wyglądają dość zabawnie. Po dłuższej chwili oswajają się ze mną i zaczynają podlatywać nawet na odległość dwóch metrów. Raz po raz w stadzie wzrasta niepokój i ptaki w panice podrywają się do lotu. To wszystko za sprawą kręcących się w pobliżu mew bladych – alczykowych morderców. Te duże ptaki o ponad metrowej rozpiętości skrzydeł potrafią na raz połknąć małego ptaszka, ciężko im jednak schwytać pojedynczą sztukę w olbrzymim stadzie. Nic więc dziwnego, że ptaszki garną się do siebie, zapominając o wszystkich wcześniejszych niesnaskach.

Rozglądam się wokół siebie. Z tego miejsca roztacza się wspaniały widok na ośnieżone szczyty gór, ciągnące się długim łańcuchem po drugiej stronie fiordu. W dole, na pierwszym planie ciemną plamą odcinają się zabudowania stacji polarnej. Wokoło pomiędzy skałami na kolorowej tundrze kręcą się pojedyncze renifery. Byłoby idealnie, gdyby nie to, że dokucza przejmujący, lodowaty wiatr. Przez cały dzień, z przerwą na obiad, kręcę się po okolicy. Staram się jak najwięcej zobaczyć, jakbym wyczuwał, że lada chwila przestanę cieszyć się ciepłymi promieniami słońca. I rzeczywiście, wieczorem niebo pokrywa się gęstą warstwą chmur i nic nie wskazuje na to, że w najbliższym czasie coś zmieni się w tej materii.

Kolejnego dnia planujemy dalszą kilkunastokilometrową wycieczkę na zachód od stacji. Mateusz roztacza przed nami kuszącą wizję spotkania z gęsiami oraz lisami polarnymi, inaczej zwanymi pieścami. Pogoda niestety pochmurna. Z uwagi na dosyć długą trasę rezygnujemy z obiadu.
Zgodnie z obowiązującymi w stacji zwyczajami, przed wyjściem wpisujemy się do specjalnej książki, podając trasę wycieczki, przewidziany czas powrotu i godzinę alarmową. Wszystko to w razie jakiegoś wypadku, aby było wiadomo, gdzie nas szukać.
Gęsiego przemierzamy tereny, które nie zostały jeszcze poddane naszej eksploracji. I nagle pierwsza niespodzianka – drogę przecina nam spora rzeka Revelva uchodząca z pobliskiego górskiego jeziora. Ominięcie go nie wchodzi w grę ze względu na odległości i trudny do pokonania teren. Potok na szczęście nie jest głęboki, najwyżej do łydek, za to szeroki, a temperatura wody bliska zeru. W pierwszym momencie przychodzi mi do głowy, aby zdjąć buty i przejść na bosaka. Szybko jednak Tomek wybija mi ten pomysł z głowy. Dziarsko wstępujemy w „odmęty” rzeki, nie przejmując się, że lodowata woda wlewa się nam do butów i niepokojąco chlupie przez pierwsze kilkanaście metrów. I wtem druga niespodzianka – chmury odpływają w siną dal, niebo rozpogadza się i z minuty na minutę robi się coraz cieplej. Zapominam więc o mokrych skarpetach, gnam do przodu, tym bardziej że w oddali dostrzegam drapieżne ptaki północy – wydrzyki.Po raz pierwszy widziałem je w Norwegii, potem w Szkocji. Za każdym razem były nieufne i z trudem udawało mi się je sfotografować.
Szybko wyciągam z plecaka czterysetkę, podpinam ją do cyfrowego body i powoli skradam się do ptaka. Odnoszę wrażenie, że jest bardzo inteligentny. Najpierw przygląda mi się z bezpiecznej odległości, następnie podrywa się do lotu i szybuje tuż nad moją głową, chwilami wręcz płynnie tak, jakby chciał obejrzeć mnie sobie z bliska. Chwilę później, kiedy jestem już w pewnym sensie oswojony, siada dosłownie tuż przed moim obiektywem i cierpliwie pozuje jak prawdziwa profesjonalna modelka. Nigdy wcześniej nie dostrzegłem takiego zachowania u dzikich ptaków.
Chwilę potem napotykam kolejnego drapola – tym razem jest to jasna odmiana wydrzyka ostrosternego. Niestety, ptak nie jest już tak odważny i skory do współpracy. Przy każdej próbie podejścia odlatuje na kilka metrów, jakby wiedział, że dzieląca nas przestrzeń jest dla niego gwarancją bezpieczeństwa.

Po kilku godzinach marszu docieramy do celu. Dookoła rozpościera się podmokła tundra. Wędrówka po niej przypomina chodzenie po sprężystym materacu. Wszystko ugina się pod stopami, a buty grzęzną w zimnej, zielonej mazi. Rozglądamy się w poszukiwaniu biecanych gęsi. Niestety, nie ma ani jednej sztuki. Dochodzimy do wniosku, że muszą gnieździć się na pobliskich skałach. Wspinaczka nie należy do najłatwiejszych. Chwilami jest prawie pionowo, a podejście utrudniają olbrzymie, porośnięte mchem kamienie. Nie zniechęcamy się jednak, tym bardziej że przed nami wizja spotkania się oko z okiem z pieścem. W drodze na szczyt towarzyszą nam stada alczyków. Czasami bawię się z nimi w chowanego. Ukrywam się, a potem niespodziewanie wychylam głowę zza skały. Czarno-białe ptaszory w ostatniej chwili robią unik i przelatują tuż obok mojej twarzy, niczym statki kosmiczne z „Gwiezdnych Wojen”.

W końcu docieramy na samą górę. Przyznam, że nie przepadam za górskimi wycieczkami, zwłaszcza z bagażem w postaci plecaka ze sprzętem fotograficznym ważącym kilkanaście kilogramów. Jednak w takich chwilach jak ta, jestem w stanie zrozumieć każdego miłośnika gór i zdobywcę szczytów. Panorama, która pojawia się przed nami, jest warta nawet najbardziej męczącej wspinaczki. Z jednej strony długim łańcuchem ciągną się ostre granie, niekiedy oddzielone od siebie małymi oczkami wodnymi, między którymi leniwie przechadzają się renifery. Tuż pode mną tundra, poszarpana chabrowymi potokami, zielonym kobiercem spowija okolicę. W oddali, po drugiej stronie fiordu Hornsund majaczą ośnieżone szczyty górskie odbijające się w ciemnogranatowych wodach morza. Kiedy przymknie się oczy i zapomni o kształtach, wszystko zlewa się w niezwykłą paletę barwną rodem z płócien najdoskonalszych kolorystów. Całości dopełniają pikujące stadka alczyków, pojedyncze gęsi i mewy blade. Nic dodać, nic ująć – kraina jak z bajki.
Pospiesznie, raz za razem naświetlam kolejne klatki. Z góry jednak wiem, że nie uda mi się oddać klimatu tego miejsca ze względu na ostre, południowe światło. Wierzę jednak w to, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Może o innej porze dnia lub roku.

W drodze powrotnej spotykamy upragnione gęsi. Są idealnie zamaskowane i trudno dostrzec je między głazami. Często niemal w ostatniej chwili zrywają się w popłochu, z krzykiem wyskakując spod naszych nóg. Pojawia się też miejscowy rozbójnik – lisek polarny. Jego umaszczenie zmienia się w zależności od pory roku. Zimą jest pięknym śnieżnobiałym zwierzakiem, zaś o tej porze roku jego wyliniałe futro jest brązowe, a o dawnej, zimowej świetności świadczy już tylko duży, jasny, puchaty ogon. Lis wygląda bardzo sympatycznie, jednak zachowuje się wyjątkowo perfidnie. W brutalny sposób przegania gęsi i zabiera im jajka z gniazd. Potem szybko biegnie na szczyt góry, zakopuje zdobycz i wraca z powrotem po następne łupy. Czynność tę powtarza wielokrotnie. Ciekawe, czy pamięta, gdzie ukrywa swoje przysmaki? Kilka razy przymierzam się, żeby zrobić mu zdjęcie. Niestety, jest płochliwy i w momencie, kiedy podchodzę zbyt blisko, zaczyna zadziornie, ostrzegawczo poszczekiwać, a potem szybko ucieka. Jeszcze przez dłuższą chwilę kręcimy się między skałami, szukając tematów do fotografowania. Kiedy jednak słońce chowa się za chmurami, a w powietrzu czujemy chłodny oddech arktycznej późnej wiosny, zarządzamy powrót do bazy.

Przylądek Wilczek
Wieczorem niemal całe niebo otulone jest szarym kokonem chmur. Jedynie co jakiś czas przebłyskują blade promienie słońca. Namawiam Mateusza na krótką przechadzkę na pobliski przylądek Wilczek. Jego nazwa pochodzi od nazwiska austriackiego hrabiego Johanna Nepomuka Wilczka, który badał te okolice w 1872 r. Stoi tam zabytkowy domek traperski (tzw. hus) Isbjornhamna z 1936 r. oraz krzyż postawiony przez polskich polarników w 1982 r., tuż po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Obok krzyża wznosi się ołtarz, przy którym odprawiane są msze święte przez księży odwiedzających stację. Z przylądka roztacza się widok na ośnieżone góry wyrastające po drugiej stronie fiordu i spienione fale Morza Grenlandzkiego. Ciemne, niskie chmury, kontrastowe, lekko żółte światło i wysokie fale rozbijające się o przybrzeżne, różnokolorowe szkiery zachęcają by jak najczęściej oglądać świat przez wizjer aparatu. Szkoda tylko, że o tej porze roku i na tej szerokości geograficznej słońce nie schodzi nisko nad horyzont i nawet w środku nocy świeci wysoko na niebie. Tym samym światło nie jest tak ciepłe jak u nas, tuż przed zachodem słońca. Nic nie jest jednak w stanie powstrzymać mnie przed wypstrykaniem rolki Velvii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *