Spitsbergen, wejście na Fugla

30 czerwca – 2 lipca 2006
Nazajutrz zachmurzenie totalne. Pogoda w Arktyce jest zawsze jedną wielką niewiadomą. Trudno ją przewidzieć, gdyż na tym olbrzymim obszarze jest tylko kilka stacji meteorologicznych, w tym jedną z nich jest Polska Stacja Polarna Hornsund. Bardzo dużo zależy też od warunków lokalnych. Często w jednym miejscu jest pochmurno, a 100 km dalej świeci słońce.
Zupełnie niespodziewanie, około godziny 19.00 przejaśnia się, a pół godziny później robi się zupełnie bezchmurnie.

Długo będę przeklinał tę chwilę, w której podjąłem decyzję o wejściu na Fugla. Jest to góra wznosząca się tuż za bazą na wysokość prawie 560 m. Ponoć rozciąga się z niej wspaniały widok na lodowiec i cała panoramę gór. Trochę ponad 500 m to niby niewiele, ale na wycieczkę zabieram swojego wiernego przyjaciela – plecak ze sprzętem i statywem oraz koleżankę dubeltówkę (czyli razem 20+ kg).
Droga od początku jest wredna. Najpierw olbrzymie kamienie, potem grząskie fragmenty tundry i co jakiś czas pasy śliskiego śniegu. Momentami jest prawie pionowo, aż strach obejrzeć się do tyłu. Szlak jest nie przetarty, zupełnie dziki, znaczony jedynie pojedynczymi śladami lisów na śniegu. Oby nikt nigdy nie wpadł na pomysł, aby wytyczyć tutaj trasy jak w naszych Tatrach. Na szczęście tereny te mają status parku narodowego, więc istnieje duża szansa, że pozostaną w nietkniętym stanie na wieki. Kiedy już mniej więcej jestem w połowie trasy – niemiła niespodzianka. Chmury stopniowo zasłaniają niebo i dodatkowo nogi zaczynają trząść się pode mną ze zmęczenia. Ale przecież nie będę wracał. Co kilkanaście metrów robię krótkie przerwy, wcinam czekoladę i brnę dalej na szczyt. W końcu docieram do przełęczy. Po drugiej stronie inny świat – błękitno-biała kraina śniegu i lodowców. Niestety, pułap ciężkich, stalowych chmur rozciąga się tuż nade mną i widać jedynie pobliskie lodowe doliny, zaś sam szczyt góry jest zupełnie niewidoczny. No cóż, nie będzie mi dane wejść na samą górę. Przysiadam na dłuższą chwilę na kamieniu. Cieszę oczy pięknym widokiem fiordu i okolicznych gór, oświetlonych ostatnimi promieniami słońca.
Zgodnie ze zwyczajem Saamów dodaję swój kamyk na czubku usypanego kopczyka i powoli zbieram się w drogę powrotną.

Wraz z Tomkiem coraz bardziej jesteśmy zaniepokojeni o nasz powrót do domu. Mateusz, który ma zostać w stacji dłużej, śmieje się, że nie przyjechaliśmy tutaj na wycieczkę krajoznawczą, lecz na wyprawę, podczas której drobne przesunięcie rzędu dwóch, trzech tygodni jest jak najbardziej na porządku dziennym. Z pewnością ma rację. Nam jednak nie jest do śmiechu. Wiemy już, że nie przypłynie po nas statek Horyzont i nie zabierze nas do stolicy Svalbardu na samolot. W ogóle nie bardzo wiemy, jak się stąd wydostać. Praktycznie mamy dwie opcje – albo zabrać się za dwa tygodnie tym samym statkiem, którym przypłynęliśmy do Hornsundu (pod warunkiem, że będą miejsca i sprzyjająca pogoda), albo wprosić się na pokład jakiejś przypadkowej łodzi lub norweskiego helikoptera, który zabierze nas na stopa do stolicy – Longyearbyen.

Następny dzień nastraja nas melancholijnie, żeby nie powiedzieć smętnie. Znów jest pochmurno i wieje przejmujący, porywisty wiatr. Leniwie, bez celu snujemy się po stacji i jedyne co nas ratuje to komputery z dostępem do internetu. Silny wiatr robi jednak swoje – transmisja jest co chwila przerywana i z trudem można cokolwiek obejrzeć. „Wegetujemy”, czekając na następny dzionek.

Z samego rana (tj. ok. 13.00) wpada do naszego pokoju polarnik, przez miejscowych zwany Rumcajsem, krzycząc już od progu:
– Chłopaki, w fiordzie jest jakiś kuter! Zagadajcie przez radio, to może was zabiorą!
– Eeee tam – odpowiadamy z Tomkiem bez przekonania, niespodziewanie wyrwani o tak wczesnej porze z głębokiego snu. Przewracamy się na drugi bok i ponownie próbujemy wpaść w objęcia Morfeusza. Po jakiejś chwili przychodzi jednak opamiętanie. Powoli zsuwam się z łóżka i idę sprawdzić kogo przygnało w te strony. Okazuje się, że jest to norweski statek naukowy z helikopterem na pokładzie, który przypłynął wymienić beczki z paliwem składowane nad brzegiem fiordu w pobliżu stacji, na wypadek akcji ratowniczej w tej okolicy (Longyearbyen znajduje się 100 km dalej w linii prostej). Dwa dni temu poprosiliśmy kierownika stacji o przesłanie zapytania do Norwegów, czy nie będą przepływać lub przelatywać w pobliżu i czy nie zabraliby ze sobą dwóch nieszczęśników. Odpowiedź była jednak negatywna. Czyżby zmienili zdanie?

Mamy piętnaście minut na dobudzenie się, spakowanie maneli i pożegnanie się z polarnikami. W panice ładujemy do toreb porozrzucane po pokoju brudne ciuchy, opróżniamy kieszenie z naboi i zbieramy porozwalane po szafce fotograficzne akcesoria.
Jak jednak spakować rogi renifera?
Na szczęście Norwegowie dają się namówić na kawę, a potem nawet na obiad, dzięki czemu nasz czas ewakuacji ulega znacznemu wydłużeniu.

Gości przyjmuje się z pompą. Do obiadu wjeżdża na stół czerwone wino. Piloci helikoptera odmawiają jednak spożycia alkoholu i z wielką ostrożnością sączą zaserwowany im kompot, pytając co i rusz, czy aby na pewno nie jest trunkiem wyskokowym. Cóż, widać polska „sława” dotarła nawet tu, na koniec świata. Wpisujemy się do pamiątkowej księgi, żegnamy z mieszkańcami stacji i wyruszamy w drogę.

Pod stacją stoi już helikopter, który transportuje nas na statek. To mój pierwszy lot i ciarki przechodzą mi po plecach, gdy momentalnie wzbijamy się pionowo w górę.
Norweski statek w porównaniu z naszą poprzednią jednostką jest trochę mniejszy, lecz za to w środku bez porównania bardziej komfortowy. Otrzymujemy dużą i przestronną, jak na warunki morskie, kabinę, normalnie przeznaczoną na szpital. Do naszej dyspozycji jest też przestronna messa z bogato zaopatrzoną lodówką, a na dolnym pokładzie siłownia (sic!). Zostajemy ugoszczeni obiadem, po którym zalegamy w łóżkach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *