Spitsbergen, wyprawa pod Gnal

26 czerwca 2006
Dni szybko mijają i nieuchronnie dla mnie i dla Tomka zbliża się koniec naszego pobytu na Spitsbergenie. Trochę szkoda, bo nie zobaczyliśmy jeszcze wszystkiego. Wieczorem podejmujemy męską decyzję – nazajutrz, bez względu na pogodę, wypływamy. Planujemy popłynąć pod górę Gnall i z aparatem zapolować na ptaki gnieżdżące się w koloniach pod szczytem. Zamierzamy też wstąpić do miejscowej, zabytkowej chatki traperskiej.

Najmniej przyjemną czynnością związaną z pływaniem jest przygotowanie całego sprzętu do podróży. ściągnięcie na wodę ciężkiego pontonu, doczepienie do niego prawie czterdziestokilogramowego silnika, a potem ubranie się w obcisłe kombinezony i załadowanie na pokład całego dobytku fotograficzno – żywieniowo – obronnego. Trudy przygotowań w pełni wynagradzają jednak późniejsze emocje związane z pływaniem po wodach Arktyki.
Z trudem przedzieramy się przez kawałki lodu pływające w pewnej odległości od brzegu i wypływamy na otwarte morze. Jest duża fala, a im dalej od brzegu, tym coraz większa. Buja niesamowicie. Co jakiś czas woda wlewa się do pontonu, a słone krople lecą nam prosto do oczu. Koledzy twierdzą, że jeszcze nie jest tak źle. Ponoć sytuacja może być mniej ciekawa w drodze powrotnej, kiedy fale będą atakowały rufę. No super.

Po ponad godzinie, szczęśliwie dopływamy pod wzgórze Gnall. Jest to wysoka, od połowy stoku pionowa góra, którą upatrzyły sobie na swoje domostwo dość spore kolonie mew trójpalczastych i nurzyków polarnych. Z pontonu dostrzegamy też zabytkowy hus, który z tego miejsca jawi się jako maleńka, brązowa plamka na tle wielkiej góry. Z bliska okazuje się, że nie grzeszy urodą. Podobny jest do innych husów – ot, taka mała budka kryta papą, wokół której walają się niepotrzebne deski i zardzewiałe beczki. Mimo że nie jest malowniczy, krążę dokoła z nadzieją, że uda mi się go ująć z jakiejś niezłej perspektywy.
Rozglądamy się za ptakami. Niestety, zła wiadomość – gnieżdżą się wysoko, tuż pod pionowym szczytem. Tomek od razu rezygnuje z wędrówki na rzecz ciekawszego dla niego makro. A zatem wyruszamy we dwóch z Mateuszem. Początkowo humory nam dopisują, bo ptaszory wyglądają tak, jakby siedziały na wyciągnięcie ręki (wszystko za sprawą niesamowicie przejrzystego powietrza). Potem, kiedy przechadzka zamienia się w mozolną wspinaczkę, zaczynam się niepokoić, tym bardziej że ostatni odcinek nachylony jest prawie pod kątem 45 stopni. Przez moment czuję, że zaraz wypluję płuca.
Po dotarciu na miejsce okazuje się, że mewy siedzą dosyć wysoko, zapewne w obawie przed lisami polarnymi. Również nurzyki polarne wyglądają tylko jak małe, czarne, ruchliwe plamy na tle skał. Tym razem nie wyjmuję więc sprzętu, lecz delektuję się samymi widokami. światło jest niestety paskudne, a zachmurzenie totalne. Po dłuższej chwili odpoczynku schodzę w dół z zamiarem dokładnego obejrzenie husa.
W środku jest niezbyt przyjazny. Na podłodze standardowo lodowa pokrywa, a w wąskim holu kilka półek ze starymi butelkami i jakimiś stęchłymi szmatami. Dalej znajduje się mały pokoik z kilkoma pryczami, piec, stara lampa naftowa i poukładane drzewo na opał. Przez zabite i zakratowane okno wpada trochę światła. Na stole leży na wpół zgniły stary numer „Foto”, jakieś zdjęcie oraz husowa księga. Cieszę się, że nie będziemy musieli tutaj nocować i jednocześnie trochę współczuję tym, którzy w takich warunkach i co gorsza w zupełnej samotności musieli tu kiedyś mieszkać.

Po kilku godzinach zbieramy się wszyscy przy husie i postanawiamy zwiedzić jeszcze najbliższą okolicę. Na czubku jednej z nadbrzeżnych skał dostrzegamy gniazdo mewy bladej. Trzy młode larusy wyglądają bardzo pociesznie, lecz dzieląca nas od nich przestrzeń uniemożliwia bliższe poznanie.
Zaczyna wiać coraz mocniej. Ostre porywy wiatru rozrywają chmury i chwilami pojawia się nawet słońce. Wypijamy gorącą herbatę z termosu, zagryzając ją batonami. Przy okazji organizujemy też małą sesję fotograficzna dla sponsora. Tym razem ja jestem głównym modelem – robię za wędkarza, a moim głównym rekwizytem jest właśnie kubek z parującą herbatą.
Czas w drogę powrotną. Płynięcie z falą okazuje się dużo przyjemniejsze. Nie buja i nie chlapie. Podobno jednak jest dużo bardziej niebezpiecznie, gdyż przy wolnym płynięciu lub w razie jakiejś awarii silnika fala może „dogonić” ponton i go zalać. Na szczęście Mateusz dowozi nas bezpiecznie do bazy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *